Kolejny dzień przywitał nas słońcem, choć na wysokości na jakiej się znajdowaliśmy temperatura była mocno w okolicach zera. Niebieskie niebo i widok na góry wprost zapraszały do wycieczki. Ruszyliśmy wcześnie, żeby wrócić przed zmrokiem. Cel – Bobotov Kuk najwyższy szczyt Durmitoru i całej Czarnogóry. Większą część terenu obejmuje park narodowy, do którego wstęp jest oczywiście płatny. O tym wiedzieliśmy. Ale jakoś przed wyjazdem nie sprawdziliśmy dokładnie ile. Cena 3 euro od osoby była więc dość szokująca (w porównaniu w Polsce najdroższy bilet do parku narodowego w górach to 7 zł czyli mniej więcej połowę).
Kiedy już załatwiliśmy sprawy formalne mogliśmy się oddać podziwianiu widoków. Dookoła nas pięły się pod niebo białe skały, od których odcinały się zielone trawiaste murawy. Cisza i spokój. No właśnie … zastanawiający spokój bo na kempingu i w samym Żabljaku ludzi było całkiem sporo. Na jednym z wypłaszczeń minęliśmy przytuloną do ściany skalnej pasterską zagrodę. Szło się szybko i bezproblemowo. Podejścia praktycznie nie męczyły w ogóle. I do tego pogoda jak drut. Po prostu bajka. Im wyżej tym zieleni było mniej. Zastępował ją pusty biały niemal zupełnie krajobraz. Gdzieniegdzie pojawiały się łachy śniegu, początkowo w zagłębieniach terenu, później już na całych płaskich powierzchniach. A przed nami rósł w oczach Bobotov Kuk.
Kiedy wyszliśmy na przełęcz pod szczytem naszym oczom ukazało się całkiem sporo ludzi. Jak się okazało od nowej drogi podchodzi się tu szybciej więc większość wybrała to podejście. Ale nie żałowaliśmy. Postanowiliśmy jednak wracać w dół do nowej drogi i próbować łapać stopa do Żabljaka.
Ostatni odcinek podejścia na szczyt obfitował we wspaniałe widoki. Pod nami błyszczało w słońcu Jezioro Skrcko, dookoła piętrzyły się skalne zęby. A na szczycie niespodzianka. Na 11 osób na szczycie wszyscy okazali się być Polakami. Dla mnie kolejne przyjemne odkrycie, jeszcze trzy osoby także z Nowego Sącza. Cóż było robić skolonizowaliśmy Bobotov Kuk i przejęliśmy go w polskie władanie.
A potem w dół przez łąki i skaliste stoki, w stronę nowej drogi. Stop złapał się niemalże sam. Mili Słowacy podwieźli nas aż na kemping.
Po dniu spędzonym w górach ruszyliśmy na wybrzeże. Jednak najpierw nie mogło się obyć bez wizyty w słynnym Kanionie Tary. Trzeba uczciwie przyznać – robi wrażenie. Podobnie jak prowadząca do niego droga. Most rozpięty nad przełomowym odcinkiem rzeki to prawdziwy cud inżynierii. Na dole toczą się wartko jej wody. Zresztą cała podróż wzdłuż Tary dostarczyła nam wspaniałych widoków. Zakręty, nawisy, naturalne wiadukty wykute w skałach. I co jakiś czas zatoczki, skąd można było zrobić zdjęcia. A na nich zazwyczaj rozłożeni handlarze sprzedający lokalne przysmaki (także te płynne).
Na chwilę odbiliśmy nieco z głównej drogi i zajechaliśmy do położonego malowniczo wśród gór monastyru Dubravita. Niewielki kamienny kościół otoczony zielonymi łąkami i lasami, cisza i spokój. I zero turystów. Zupełnie inaczej niż w monastyrze Moraca, który odwiedziliśmy niedługo potem. To jedno z głównych miejsc pielgrzymkowych Czarnogóry. Przy głównej drodze, z zapleczem dla pielgrzymów i oczywiście rozłożonymi dookoła straganami. Choć i tu udało nam się przyuważyć pewne smaczki jak zwieszające się z pergoli dorodne owoce kiwi i ogóreczniki czy wystawione na słońce słoje z fermentującymi owocami.