Dookoła Bałkanów (cz. 4) – Macedonia i Serbia

Autor: Anna Śliwa, Licencja: Copyright

Po pobycie w klasztorze poszliśmy jeszcze na spacer na skały nieopodal. Roztaczały się z nich piękne widoki. Wróciliśmy do Prilepu już asfaltem i zgodnie z radą nowych znajomych ruszyliśmy na targ. Było tam wszystko czego dusza zapragnie. Minąwszy kolejnego ogromnego Aleksandra macedońskiego ruszyliśmy do Skopje. Przed odjazdem do autostrady zahaczyliśmy jeszcze jeden bazarek z domowymi przetworami oraz winem a potem już szybko do stolicy.
Skopje pokochałam jakieś pięć lat temu, kiedy wylądowałam tam pierwszy raz. To było moje trzecie spotkanie z tym miastem. I… cóż można powiedzieć bolesne rozczarowanie. Z cudownego, klimatycznego pomieszania Wschodu z Zachodem nie zostało nic. Czarszija zmieniła się w sklepiki z ubraniami i butami jakich pełno wszędzie, wyrosły potężne monumentalne budowle nawiązujące do antyku. Wśród nich zginął przepiękny turecki kamienny most z XV wieku. Największe wrażenie zrobiły jednak pomniki. W samych okolicach placu Macedonia naliczyliśmy około 15 kolosów. Na osi z Aleksandrem, już za mostem pojawił się potężny Fili Wielki oraz Matka Aleksandra w 5 pozach i różnych stadiach opieki nad przyszłym władcą. Prawdziwe koszmarki architektoniczne. Nawet odbudowana twierdza Kale straciła swój klimat. Wszyscy w trójkę mięliśmy jedną myśl: uciec stąd jak najszybciej.

Plac Macedonia w Skopje

Plac Macedonia w Skopje

A gdzie? Do kanionu Matka. Tam nad brzegiem rzeki, zmienionej w tor kajakarstwa górskiego znaleźliśmy miejsce na nocleg. Przydał się zabrany z Polski mini grill. Były kiełbaski, podpiekane jarzyny, doskonałe wino. I całe stada psów, które wiernie pilnowały nas do rana licząc na resztki z kolacji i śniadania.
A rankiem zanim pojawiły się tłumy turystów ruszyliśmy na spacer wzdłuż kanionu. Jego dno zalane jest wodami sztucznego zbiornika, a na brzegach ulokowało się kilka klasztorów. Miejsce jest niezwykle malownicze ale z powodu bliskości miasta pojawiło się też sporo knajpek, wypożyczalni łódek oraz straganów. Kiedy pojawiły się większe tłumy odjechaliśmy w stronę granicy z Serbią.

Kanion Matka

Kanion Matka

Także tym razem granica nie stanowiła najmniejszego problemu i ruszyliśmy do Niszu. Spędziliśmy w nim popołudnie zwiedzając twierdzę i jej najbliższe okolice. Pobyt zakończyliśmy posiłkiem w postaci pljeskawicy. To coś jak nasz kotlet mielony, podawany w bułce z dużą ilością jarzyn. Taki znacznie lepszy hamburger. My z Dobrusią ledwie zmogłyśmy jeden na spółkę.
Kierowaliśmy się w stronę Belgradu ale noc chcieliśmy spędzić w dolinie Morawy słynącej z pięknych klasztorów. Miejsce znaleźliśmy niedaleko Ravanicy. Niewielka polanka, potok, nawet jakieś zbite ławy. I miejscowi motocykliści raczący się rakami z rusztu i miejscowym piwem. Okazali się bardzo mili, chociaż chyba uznali, że nieco brak nam piątej klepki skoro proponowali jakiś pensjonat na nocleg a my upieraliśmy się przy namiotach. Niemniej spotkanie przebiegło w przyjaznej atmosferze i pierwszy raz w życiu jedliśmy pieczone raki.

Monaster Rawanica

Monaster Rawanica

Następnego dnia rano zajechaliśmy jeszcze do klasztoru, a następnie ruszyliśmy do Belgradu. Góruje nad nim twierdza Kalemegdan stojąca u ujścia Sawy do Dunaju. Przyjemny spacer po jej terenie zakończyliśmy przy muzeum wojskowym. Tu Kuba odmówił dalszej współpracy i stwierdził, że on tu zostaje bo tylu rzadkich pojazdów wojskowych w jednym miejscu to on jeszcze nie widział. Cóż było robić. Razem z Dobrusią ruszyłyśmy na reprezentacyjną ulicę, a Kuba został z działami i czołgami. Kiedy wróciłyśmy po niego był już usatysfakcjonowany. Na koniec odwiedziliśmy jeszcze potężną cerkiew Świętego Sawy i ruszyliśmy w stronę granicy.

Widok z Kalemegdan na Belgrad

Widok z Kalemegdan na Belgrad

Ostatni nocleg spędziliśmy nad jeziorem Palic przy granicy z Węgrami. Nic, że rozbijaliśmy się w parku miejskim. Wieczorna kąpiel w jeziorze, niezwykle ciepły wieczór, z temperaturą około 24 stopnie. Nie byliśmy przygotowani na szok termiczny, który czekał nas następnego dnia.
Im dalej w głąb Węgier tym było zimniej. Około południa zajechaliśmy do Egeru żeby kupić wino, a około 15 jedliśmy już obiad w naszym ulubionym motoreście pod granicą na Przełęczy Dukielskiej. Wyprażany syr jak zwykle pierwsza klasa. Gorzej z pogodą. Naprawdę nie byliśmy przygotowani na niespełna 10 stopni w dzień. Prawdziwy szok termiczny. Polska przywitała nas potężnym oberwaniem chmury, szosą od Przełęczy w stronę Tylawy płynęły prawdziwe rzeki. Potem nieco się uspokoiło ale do Lublina wciąż padało. Pogoda dała znać, że wakacje definitywnie się skończyły.

 

O autorze
blank Anna Śliwa
Pochodzi z gór ale tak naprawdę zaczęła się nimi interesować gdy przeprowadziła się do Lublina. Dziś nie wyobraża sobie wakacji bez wędrówek z plecakiem. Poza tym jeździ dużo po Polsce i Europie (a ostatnio wypuszcza się nawet poza jej granice) zarówno zawodowo jako pilot i przewodnik górski jak i hobbystycznie. Interesują ja pogranicza kultur i ich wzajemne przenikanie. Zimowe wieczory spędza z dobrym kryminałem w ręce albo brzdąkając na ukochanej gitarze.

Zobacz też