Tymczasem chmury powoli się podnosiły i popołudniu wypogodziło się całkowicie. Minęliśmy ostatnią, opuszczoną wioskę Chontio, z malowniczymi wieżami i ruinami kamiennych domów. Dolina, którą poruszaliśmy się zaczęła się zwężać, szeroka droga zamieniła się w wąską ścieżkę trawersującą zbocze opadające stromo do górskiego potoku. Nawet na tej wysokości doskonale słyszeliśmy jego szum. Optymistyczną drogę w kierunku przełęczy Atsunta przerwało pojawienie się stada owiec z pilnującym go psem. Choć nie wiem czy to dobre określenie. Skrzyżowanie cielaka z niedźwiedziem o wielkich zębach wzięło sobie za cel nie przepuszczanie nikogo, kto nawet na 50 metrów chciałby się zbliżyć do owiec. W akcie desperacji zaczęliśmy nawoływać z nadzieją, że może pojawi się pasterz. I to był dobry pomysł. Zobaczywszy pana pies spokorniał, a my odprowadzani zapewnieniami, że „on choroszyj sobaczka, ne boj sa” powędrowaliśmy dalej.
Ostatni nocleg przed przełęczą wypadł nam na rozległej polanie, u zbiegu kilku górskich potoków. Niedługo po nas na miejsce to przybyła z drugiej strony grupka Gruzinów, która przeraziła nas opowieścią, że szła tu z Szatili 4 dni. Nasz plan zakładał 2, maksymalnie 2 i pół, więc zaczęło się robić nieciekawie. Okazało się jednak, że panowie po drodze zaliczyli wizyty u kilku znajomych w kolejnych wioskach i trochę się tam zasiedzieli.
Mając w pamięci ich opowieść, wcześnie z rana ruszyliśmy na przełęcz Atsunta. Im wyżej, tym otoczenie robiło się bardziej surowe, a pod samym grzbietem, który ma w tym miejscu wysokość przekraczającą 3 500 metrów drobny rumosz skalny porastały już tylko pojedyncze wysokogórskie roślinki. Zmęczenie wynagradzały jednak wspaniałe widoki. W ten sposób znaleźliśmy się w Chewsuretii i naszym największym problemem stało się znalezienia miejsca z dostępem do wody, gdzie dałoby się zanocować. Jak się okazało po tej stronie Atsunty było to zadanie dość trudne. Dopiero wieczorem na wyglądającym jak wielka połonina grzbiecie udało nam się odszukać niewielkie „ciurkadełko”. Do miejsca, gdzie dało się rozbić namiot nosić ją trzeba było w butelkach. Ale dobrze, że była. Nadchodzący wieczór zgotował nam wspaniałe widowisko świetlne, z długimi cieniami, wybarwionymi na różowo płatami śniegu i złocisto-czerwoną poświatą.