KRYM – „w żyjących języku nie ma na to głosu”

Autor: Dominika Polok, Licencja: Copyright

Jałtę postanowiliśmy zwiedzać na żywioł i nie mając sprecyzowanego nic co koniecznie chcielibyśmy zobaczyć, rozpoczęliśmy od przespacerowania się po targowisku, a następnie skierowaliśmy się w stronę morza. Nad morzem czekała nas przepiękna przystań i urocze żaglówki, które oczywiście wzbudziły mój ogromny entuzjazm… Ale ileż można stać na środku betonowego placu i gapić się na wodę/statki/góry/pomnik Lenina? Zasięgnęliśmy języka i postanowiliśmy pieszo skierować się w kierunku… hmmm, coś zamierzaliśmy zwiedzać w każdym bądź razie i poszliśmy w tamtą stronę. Gdzieś po drodze wpadliśmy do jakiejś knajpki. W tym miejscu nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji, ponieważ zagadany w knajpce barman udzielił nam wskazówek co do zwiedzania. Mianowicie oświadczył z pełnym przekonaniem, że musimy jechać do Massandry, skąd rozciąga się najpiękniejszy widok w okolicy.

Massandra

Massandra

Niewiele myśląc zmieniliśmy plan i skierowaliśmy się z powrotem, aby wsiąść w marszrutkę do Massandry. Chwila jazdy, krótki spacer w górę i oto naszym oczom ukazał się Massandrovskij Dvorec. Przepiękny pałac otoczony malowniczym parkiem. Widoki rzeczywiście zwalały z nóg! Obfotografowaliśmy wszystko dookoła, ponapawaliśmy się pięknem tego miejsca i ruszyliśmy w drogę powrotną – przez Jałtę do Ałupki. Szukając transportu do Jałty spotkaliśmy pracownika parku pałacowego, który zaprowadził nas na trolejbusa i dotrzymał towarzystwa. Mówiłam już, że ludzie tam są wyjątkowo przyjaźni i otwarci? Wieczór w Ałupce spędziliśmy jak każdy inny… dobry obiad, wizyta w sklepie i na straganie z owocami (fantastyczne arbuzy i winogrona!), a potem relaks na balkonie.

Widok na Morze Czarne z hotelu w Ałupce

Widok na Morze Czarne z hotelu w Ałupce

I nastał piątek, dzień trzeci. Postanowiliśmy wybrać się do Bakczysaraju. Nie mieliśmy zielonego pojęcia jak się tam dostać, pomijając jakieś mętne pogłoski, że trzeba jechać trzy godziny, przez Sewastopol. Jak zwykle skierowaliśmy się do centrum komunikacyjnego, a więc w miejsce gdzie zatrzymywały się wszystkie marszrutki i busy. Tutaj wybitnie przydały się zdolności komunikacyjne kolegi, który był podczas wyprawy naszym głównym tłumaczem i przewodnikiem duchowym, bo najlepiej mówił po rosyjsku. Poza tym najprawdopodobniej jest w stanie załatwić wszystko i to w dodatku niedrogo… Zagadał do pierwszego lepszego kierowcy i ten zgodził się za przystępną cenę 300 hrywien zawieźć nas do Bakczysaraju. Tym oto sposobem, za 50 hr od łba, dotarliśmy do celu bardzo przyzwoitą taksówką. W nieco ponad godzinę. Skierowaliśmy się do Pałacu Chanów – głównej atrakcji Bakczysaraju. Z przykrością stwierdzam, że jest przereklamowany. Owszem – piękna architektura, zdobienia… ale wewnątrz nic szczególnego, można sobie spokojnie odpuścić i zaoszczędzić na bilecie.

Dziedziniec pałacu chanów krymskich w Bakczysaraju

Dziedziniec pałacu chanów krymskich w Bakczysaraju

Ale czasu nie zmarnowaliśmy, wyczytaliśmy po drodze w moim niezawodnym przewodniku co jeszcze warto zobaczyć. Monastyr Uspieński i Czufut-Kale. Jednak najpierw wypadałoby coś zjeść – trafiliśmy do uroczej tatarskiej(?) restauracji, porośniętej winoroślą… Bardzo sympatyczne miejsce, dobre jedzenie i kolejne znajomości. Zagadał do nas Rosjanin, który siedział dwa stoliki dalej. Zainteresował się skąd jesteśmy, polecił zwiedzenie monastyru mówiąc na koniec przekornie: „kto nie zobaczy klasztoru ten nie Polak” – wie facet jak Polaków zmobilizować! Co jednak najciekawsze: jego żona (obecna oczywiście w restauracji i radośnie do nas machająca gdy zauważyła, że o niej mowa) podobno zdobyła kilka medali na igrzyskach olimpijskich lata temu. Niestety nie pamiętam w jakiej dyscyplinie… Zjedliśmy, wypiliśmy – można było ruszać dalej.

Domowa restauracja tatarska

Domowa restauracja tatarska

W końcu dotarliśmy na parking pod klasztorem. Minęliśmy budy z pamiątkami i skierowaliśmy się za tłumem – w górę po asfalcie. Daleko nie było, niedługo naszym oczom ukazała się skalna ściana (właściwie to takich ścian było dookoła więcej, ale ta była najbliżej), a chwilę potem wykuty w niej klasztor. Trzeba przyznać, że robi niezwykłe wrażenie. Oczywiście postanowiliśmy wejść do środka, co wiązało się z koniecznością owinięcia się chustami i spódnicami. Odpowiednio już ubrani wkroczyliśmy do niewielkiej świątyni. Półmrok, modlący się ludzie… taka mistyczna atmosfera, którą trudno opisać, bo oddziałuje na wszystkie zmysły jednocześnie.

Monastyr Uspieński

Monastyr Uspieński

Opuściliśmy klasztor i ruszyliśmy dalej w górę, ponieważ ciągle szukaliśmy skalnego miasta.Droga zmieniła się w leśną, a cała damska część wycieczki odziana była w sandały, klapki i tym podobne obuwie. Ale szliśmy prawidłowo, o czym świadczyły ustawione wzdłuż ścieżki kramiki. Szliśmy i szliśmy, nie za bardzo wiedząc gdzie dojdziemy, ale w końcu las się skończył. Ponad polaną górowały stojące na wysokiej skale budowle. Oto i Czufut-Kale.

Czufut-Kale

Czufut-Kale

Cały czas do naszych uszu dobiegały dźwięki fletu. W połączeniu z krajobrazem, tymi skałami, słońcem… cudowny klimat! Mniej więcej w połowie polany dowiedzieliśmy się skąd ta muzyka – na kamieniu pod drzewkiem siedział sobie starszy pan i grał. Znał prawdopodobnie dziesiątki jeśli nie setki melodii. Obok drzewa leżał rower, przed panem drewniana miseczka z kilkoma monetami rzuconymi przez turystów… I tak sobie ów pan zapewne siedział całymi dniami i rozsiewał dookoła klimatyczne dźwięki. Na końcu polany była skała oczywiście a w skale kasa – za darmo nic nie ma. Zapłaciliśmy za wstęp i ruszyliśmy odkrywać jedne z najpiękniejszych widoków jakie widziałam w życiu. Drogi i korytarze drążone w skałach, domy, mauzoleum, przemykające pod nogami niewielkie jaszczurki, które kryły się w starych murach, a w dole kanion. I ta myśl, że tak musi wyglądać raj, bo przecież nigdzie nie może być już piękniej.

Grajek pod Czufut-Kale

Grajek pod Czufut-Kale

Na dole czekało nas nowe fascynujące spotkanie. Handlujący ziołami i lawendą starszy pan okazał się być Polakiem. Opowiedział nam o tym jak ma możliwość po wielu latach znowu odwiedzić kraj. Dzięki niemu szybko i łatwo znaleźliśmy transport, za przystępną cenę. Trochę się zdziwiliśmy kiedy okazało się, że nasz nowy kierowca dysponuje… osobówką. Fakt, że kombi, ale to nadal osobówka, samochód przeznaczony raczej dla 5 osób a nie 7. Ale kto by się przejmował. Trzy osoby na tylnym siedzeniu, dwie do przestronnego bagażnika i jedziemy! Kierowca był Tatarem, co wyraźnie podkreślał. Na imię było mu Osman. Po krótkiej rozmowie w trakcie podróży, zaproponował nam objazdową wycieczkę – pokaże nam najpiękniejsze miejsca w okolicy i to takie, gdzie nie wszyscy turyści trafiają. Pomysł nam się spodobał, zwłaszcza, że spodobał nam się też sam Osman. Po drodze pozwolono nam zdegustować owoce, które nas zaintrygowały, a które okazały się być piekielnie kwaśne (głowy nie dam, ale to był chyba dereń), a także kupić bardzo tanie winogrona prosto z winnicy, które były najlepszymi winogronami jakie kiedykolwiek w życiu jadłam. Wieczorem oczywiście pyszne ukraińskie trunki i telefon do naszego nowego przyjaciela, bo postanowiliśmy się szarpnąć na taką nietypową wycieczkę któregoś z ostatnich dni.

O autorze
blank Dominika Polok
Urodziła się w Święto Niepodległości Mongolii. Wielka miłośniczka herbaty. Ubolewa, że jej ulubiony gatunek zniknął z rynku ale dzielnie wynajduje nowe herbaciane smaki, którymi osładza swój ból rozstania z Goldem. Do herbaty najlepiej pasuje książka. A jeszcze lepiej kryminał. Chmielewska i Christie rozpanoszyły się w jej biblioteczce. Kiedy nie czyta zwiedza Polskę. Czasami krajoznawczo, czasami koncertowo. Na Europę też już się porwała. Ukraina nie raz przetrwała jej turystyczny nalot, wszystko z miłości do tego kraju. Przede wszystkim kocha swój Śląsk, ale ma też duży sentyment do stolicy Dolnego Śląska. Umie też osiągać różne szczyty. Szczególnie głupoty i górskie. Planuje nawiedzić Szwedów i odwdzięczyć się im za potop, dlatego też pilnie studiuje wszystko co dotyczy Skandynawii. A oni, nieświadomi niczego, jeszcze nawet się nie zaczęli bać.

Zobacz też