Wyprawę na Krym odbyłam kilka lat temu, na początku września 2010 roku. Dziś postanowiłam sięgnąć do zakamarków własnej pamięci i do swoich zapisków, żeby podróż opisać. Zaczęło się od tego, że po pierwszym roku studiów na ukrainistyce, dostaliśmy propozycję: wakacje na Krymie. Namówiłam koleżankę i nie zastanawiałam się długo. To była pierwsza okazja wyjazdu na Ukrainę, spotkania z kulturą, językiem, ludźmi!
Ostatni dzień sierpnia upłynął pod znakiem dopakowywania i pospolitego reisefieber. Autobus do Lwowa zatrzymywał się w Katowicach wieczorem, więc było sporo czasu na nerwy. Grupa wycieczkowa była nieco rozbita, a poza tym niezbyt skora do integracji nocą. Tak więc pomijając kilka krótkich rozmów – większość podróży przespaliśmy. Do Lwowa dotarliśmy około 6 rano, wpakowaliśmy się w taksówki i pomknęliśmy na dworzec kolejowy, skąd trzy godziny później miał odjechać nasz pociąg. Jak się okazało grupa liczyła 9 osób. Wycieczka do kantoru i spożywczaka oraz pogawędki w poczekalni powoli pozwalały nam się choć trochę poznać – w końcu mieliśmy spędzić wspólnie ponad tydzień.
Pociąg podstawił się, zajęliśmy przydzielone nam czteroosobowe przedziały i rozpoczęliśmy naszą wielką, 24-godzinną podróż na Krym. Tu nastąpiła właściwa część integracji, bowiem większość dnia spędziliśmy na korytarzu, pomiędzy przedziałami, częściowo się poznając i popijając niezbyt wyrafinowane drinki z plastikowych kubeczków. Co mnie urzekło w ukraińskim pociągu klasy kupe na trasie Lwów – Symferopol: drewniane okna, a tym samym brak rdzy (vide nasze PKP); piec, w którym palono żywym ogniem; herbata donoszona przez konduktora na najmniejsze skinienie (za śmieszną opłatą 2 hrywien); pyszne pierogi sprzedawane na peronach podczas postojów. Całkiem miło i jak najbardziej w
porządku, chociaż strasznie długo, a wyrwana w nocy ze snu byłam przekonana, że jest wojna (ciemność, leżę na jakiejś pryczy, trzęsie, jakieś huki i ktoś coś krzyczy po rosyjsku. Lada chwila zaczną strzelać jak nic…). Cel podróży osiągnęliśmy punktualnie, pozostało dostać się do Ałupki, gdzie czekał na nas hotel. Kolejne 3 godziny autobusem i ten finał był jak sądzę najgorszy z całej podróży – duszno i gorąco. W końcu wczesnym środowym popołudniem padliśmy na łóżka i włączyliśmy klimatyzację w pokoju.
Bardzo szybko okazało się, że fundusze przewidziane na ten wyjazd nie wystarczą i trzeba poszerzyć budżet. Ukraina jest tania, owszem, ale Krym już nie. Tak właściwie to Krym z Ukrainą nie ma wiele wspólnego – poza tym, że do niej należy. W ich (teoretycznie) rodzimym języku dogadać się trudno, bo dominuje rosyjski. Ukraińców jak na lekarstwo, za to sporo Rosjan, Tatarów, Azerów… kogo tam nie można spotkać..? Niemniej jednak ludzie są przesympatyczni i niesamowicie otwarci.
Z 9-osobowej grupy powstały dwie ekipy, 6+3. Tak podzieleni jeździliśmy na wycieczki, jedliśmy, spędzaliśmy wieczory (zazwyczaj na balkonach na dwóch różnych piętrach) i tylko sporadycznie nasze drogi się krzyżowały. Ja wraz z pięciorgiem moich towarzyszy wiodłam przez kolejnych 6 dni pełne przygód, ale jednak sielskie życie – zwiedzając, opalając się, pływając i pijąc wieczorem piwo na balkonie z widokiem na Morze Czarne…
Pierwszego dnia zwiedziliśmy Ałupkę, więc w czwartek wyrwaliśmy się nieco dalej. Na pierwszy ogień poszła Jałta – oddalona o jakieś 17km. Dzielnie wsiedliśmy w nieco zatłoczoną marszrutkę (to mikrobusy z kilkunastoma miejscami siedzącymi. Teoretycznie jak każdy pojazd mają jakąś ograniczoną ładowność. W praktyce każdy kto nimi jeździł wie, że do marszrutki zmieści się tyle osób ile akurat musi nią pojechać), uiściliśmy odpowiednią opłatę i ruszyliśmy.