Po usunięciu i obfotografowaniu ze wszystkich stron wspomnianych tygrzyków, spakowaliśmy graty i ruszyliśmy w górę. Naszym celem było tego dnia wyjście na grań Fogaraszy. Podejście długie i męczące, ale według mapy wiodące przez spory czas trawersem. I właśnie tego dnia do naszego słownika weszło nowe wyrażenie „rumuński trawers”. Pojawiało się ono jeszcze wielokrotnie w czasie tej wędrówki. I zawsze oznaczało to samo – na mapie trawers, w rzeczywistości podeście, zejście, podejście, zejście.
Po kilku godzinach wspinaczki przyszło nam się z kolei przekonać o tym, jak zgodny ze stanem faktycznym jest posiadany przez nas przewodnik. Dotarliśmy bowiem do schroniska Urlea, które miało „odznaczać się wyjątkową, górską atmosferą”. Może kiedyś tak było… zanim dach zaczął przeciekać, szyby wybito a drzwi zabito deskami. Na trawie przed schroniskiem zrobiliśmy krótki popas i dalej w górę. Pogoda, która przed południem była całkiem przyjemna zaczęła się zmieniać. Naszła mgła, która towarzyszyć nam miała w zasadzie przez całą wędrówkę. Po wyjściu wyżej widzieliśmy jak potężne tumany przewalają się przez grzbiet. Ponieważ zbliżał się wieczór znaleźliśmy miejsce, gdzie dało się rozbić namioty i nabrać wody. Ledwie zdążyliśmy przygotować jakieś jedzenie kiedy lunęło. Perspektywy robiły się coraz mniej ciekawe.
Jednak ranek wstał piękny i słoneczny. Lekkie mgiełki podnosiły się coraz wyżej. Humory wszystkim się poprawiły. Nie tracąc czasu ruszyliśmy dalej. Radość nasza nie trwała jednak długo. Po zaledwie dwóch godzinach powróciły białe tumany, skutecznie zasłaniające widoki. Od czasu do czasu w ich prześwicie mogliśmy oglądać malownicze doliny polodowcowe i pasące się w nich stada owiec. Dopiero pod wieczór mgły się rozwiały a naszym oczom ukazało się Moldoveanu, najwyższy szczyt Rumunii.
Początkowo planowaliśmy nocleg na przełęczy, przy turystycznym schronie, ale z powodu bardzo silnego wiatru zeszliśmy niżej, nad jezioro Valea Rea. Wiało tak mocno, że nie byliśmy w stanie ugotować posiłku. Wszystko stygło niemal w trakcie gotowania. Nie mówiąc już o tym, że wiatr przenikał na wskroś. Widoki jednak mieliśmy piękne. Zachodzące słońce sprawiało, że ściana górującego nad nami Moldoveanu przybierała odcienie od złotego po fiolet.
Ranek znów powitał nas słońcem. Wraz z dwoma kolegami, pomni wydarzeń dnia poprzedniego zwinęliśmy się w tempie przyspieszonym i nie czekając na resztę, która dopiero zasiadała do zbiorowego śniadania ruszyliśmy na Moldoveanu. Pośpiech się opłacił. Wyszliśmy jeszcze przy niezłej pogodzie. Jak praktycznie wszyscy wchodzący zostawiliśmy plecaki na znajdującej się w głównym grzbiecie Vistea Mare i na lekko pokonaliśmy ostatni odcinek. Jak mówi klasyk, czyli Józef Nyka w przewodniku po Tatrach „nie bez emocji”, ale na szczęście w całości wyleźliśmy na szczyt. Widoczność nie najlepsza, ale przynajmniej coś było widać. Kiedy wróciliśmy na Vistea Mare wokół zalegało już białe mleko. Reszta ekipy mogła się cieszyć jedynie z tego, że weszli.