Transylwania z Fogaraszami

Autor: Anna Śliwa, Licencja: Copyright

To jednak nie był koniec niespodzianek. W drugiej dolinie, na dość stromym podejściu na kolejną przełęcz (na mapie oczywiście trawers) z mgły wyłoniła się dziwna grupa. Dziewczyna i chłopak w strojach mocno hippisowskich, z osłem, kozami i kilkoma kurami w klatce. Dopiero przy Balea Lac spotkani polscy turyści powiedzieli nam, że byli to Czesi, którzy postanowili przejść cały łuk Karpat.

Spotkanie to, w połączeniu z kolejnym podejściem, opisem w przewodniku (łatwy, dwugodzinny spacer) oraz wspomnianymi już owcami zaowocowało u nas potężną głupawką, a jej zwieńczenie stanowił wygłoszony przez jednego z towarzyszy tekst, który na stałe wszedł do obiegu wśród naszych znajomych. Wydrapawszy się na przełęcz Paweł rzucił z wyrzutem „Dwie godziny, skur…., dwie godziny, chyba kur… z osłem”.

Kolejna dolina w drodze na grzbiet

Kolejna dolina w drodze na grzbiet

W końcu, po 5 godzinach wędrówki dotarliśmy do przełęczy Portita Arpasului. Na lekko cofnęliśmy się jeszcze by zaliczyć „trzy kroki od śmierci”. Okazało się, że gorzej wyglądały z podejścia niż w rzeczywistości. Pogoda z minuty na minutę robiła się jednak coraz gorsza. Mgła właściwie nie rozwiewała się ani na chwilę. W takich okolicznościach dotarliśmy do położonego przy szosie transfogaraskiej jeziorka Balea. To takie rumuńskie „Morskie Oko”. Wokół gwar, tłok, sporo turystów. Ale także knajpy z bardzo dobrym jedzeniem w przystępnych cenach.

Ponieważ prognozy pogody były niezbyt pomyślne powstał spór co robić dalej. Większość chciała iść dalej ale mi i jeszcze jednemu koledze niezbyt się uśmiechały kolejne dni w mgle na zamianę z deszczem. Odłączyliśmy się więc od reszty ekipy, umawiając się z nimi za 4 dni w Sybinie i ruszyliśmy zwiedzać Transylwanię.

Najpierw złapanym stopem po stromych zakrętach szosy transfogaraskiej dotarliśmy do stacji kolejowej. Tu uczynny pan dróżnik, nie mówiący w żadnym innym języku poza rumuńskim zawlókł nas niemal na siłę na placyk i wsadził do autobusu (dopiero następnego dnia w Braszowie dowiedzieliśmy się, że to była komunikacja zastępcza bo powódź podmyła tory). Potem jeszcze tylko noc na dworcu w Fogarasu i rankiem dotarliśmy do Braszowa.

Ponieważ to miasto zwiedziliśmy rok wcześniej, podczas pierwszego podejścia do Fogaraszy to przenieśliśmy się do pobliskiego Rasznowa. Tu rozbiliśmy namiot na kempingu i ruszyliśmy do Branu. Zamek Drakuli trochę nas rozczarował. Był zbyt „wygładzony” i podkolorowany na potrzeby turystów. Wynagrodziła nam to lekkie rozczarowanie popołudniowa wizyta w chłopskim zamku Rasznow.

Zamek Drakuli w Branie

Zamek Drakuli w Branie

Właściwie gdy tylko zjechaliśmy z gór okazało się, że brzydka pogoda panuje tylko u góry. W Transylwanii było iście tropikalnie. W związku z tym postanowiliśmy wpaść w jeszcze jedne, nieco niższe góry. Niedaleko od Rasznowa znajduje się masyw Piatra Craiului. To właśnie on stał się celem naszej kolejnej jednodniowej wycieczki. Wapienne ściany wznoszące się ponad 1000 metrów w górę robiły wrażenie. Nie mogło być jednak zbyt pięknie. Mgła była i tu. Ciśnienie podniosły nam zabezpieczenia wspinaczkowe w postaci metalowych lin i łańcuchów. Aby przeżyć należało trzymać się od nich z daleka i używać jedynie rąk, nóg i półek skalnych. Zresztą liny i tak skończyły się na wysokości 1500 metrów. Dalej widzieliśmy tylko puste zamocowania.

Piatra Craiului

Piatra Craiului

O autorze
blank Anna Śliwa
Pochodzi z gór ale tak naprawdę zaczęła się nimi interesować gdy przeprowadziła się do Lublina. Dziś nie wyobraża sobie wakacji bez wędrówek z plecakiem. Poza tym jeździ dużo po Polsce i Europie (a ostatnio wypuszcza się nawet poza jej granice) zarówno zawodowo jako pilot i przewodnik górski jak i hobbystycznie. Interesują ja pogranicza kultur i ich wzajemne przenikanie. Zimowe wieczory spędza z dobrym kryminałem w ręce albo brzdąkając na ukochanej gitarze.

Zobacz też