Był początek stycznia. Pogoda spłatała nam niezłego figla. Wszystko pokryte śniegiem, śliskie ulice, mrożące powietrze, podczas gdy jeszcze dzień wcześniej temperatura przekraczała 10 stopni na plusie. No cóż, decyzję podjęliśmy już wcześniej i nie ma odwrotu – jedziemy! Trzeba tylko przepakować rzeczy, wyjąć z plecaka kilka bluzek i zamienić je na ciepłe swetry.
O 9 rano udaliśmy się na dworzec w Tbilisi, żeby wsiąść w minibus do Erywania. Znalezienie transportu nie było trudne. Pierwszy zapytany człowiek poprowadził nas przez setki pojazdów, aby dotrzeć do tego jedynego, który zabierze nas do stolicy Armenii. Z czerwonymi policzkami, prawie odmarzającymi palcami i mokrymi od śniegu kurtkami, szybko zapakowaliśmy się do marshrutki, żeby przynajmniej trochę się rozgrzać. Jak jednak okazało się, kierowca będzie ruszał dopiero za dwie godziny, kiedy jego główni klienci, pracownicy pobliskiego bazaru, przyjdą i zapakują cały swój towar. Wizja przeczekania tego czasu w pojeździe nie napajała nas zbytnio optymizmem, ale wszystko było lepsze od ponownego wyjścia na mróz i śnieżycę.
Około godziny 12 siedząc pomiędzy workami z ziemniakami i uważając, żeby torebki pomarańczy nie pospadały nam na głowy, rozpoczęliśmy swoją podróż. Trwała ona jednak zaledwie kilkanaście sekund. Po pierwszych przejechanych metrach przestał działać silnik i trzeba było znowu poczekać jakieś kilkadziesiąt minut na to, aż znajdzie się chętna osoba do przeholowania pojazdu oraz szybkiego naprawienia go.
Minibus początkowo zatrzymywał się co kilkanaście metrów, jednak kierowca nie odpuszczał. Próbował jechać dalej aż w końcu silnik zaczął działać tak, jak powinien. Pojawiła się nadzieja na spokojną jazdę. Wyjechaliśmy z Tbilisi…