Każdego roku staram się wyjechać na minimum 2 tygodnie w miejsce, gdzie można zarówno pochodzić trochę po górach jak i poznać ciekawą kulturę i zabytki. W tym kontekście Gruzja chodziła mi po głowie dość dawno. Udało się latem 2012 roku.
Wyruszyliśmy z kolegą w pierwszej połowie sierpnia, przygotowani jak się nam wydawało dość dobrze od strony merytorycznej i organizacyjnej. Kilka miesięcy czytania przewodników, szperania w Internecie w poszukiwaniu najnowszych informacji o komunikacji, noclegach. Choć obydwoje wcześniej jeździliśmy po niemal całej Europie, to jednak pewien niepokój był. Jak się później okazało zupełnie niepotrzebny.
Nie przewidzieliśmy dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że Gruzja będzie w 2012 roku niezwykle modna wśród polskich turystów, a po drugie faktu, że kraj zmienia się tak szybko, że za zmianami nie nadążają przewodniki (nawet te wydane i uaktualnione w 2011 roku) a nawet strony i fora internetowe. Dopiero potem zdaliśmy sobie sprawę, że większość wpisów, które czytaliśmy była relacjami z wyjazdów z poprzednich wakacji.
Ale po kolei. Zdecydowana większość samolotów z Europy Środkowo-Wschodniej ląduje w Tbilisi około 4 nad ranem. W tym właśnie czasie znaleźliśmy się tam i my. Odebraliśmy plecaki, notując z ulgą fakt, że namiot, karimaty oraz kije trekkingowe są nadal grzecznie do nich przymocowane. A następnie podzieliliśmy los innych turystów czyli udaliśmy się na sztuczną zieloną trawkę pod schody ruchome, aby przeczekać do pierwszego porannego autobusu, który nadjechać miał dopiero za 3 godziny.
Około 6.30 w obozowisku rozpoczął się ruch. Wszyscy zbierali się w kierunku wyjścia i przystanku autobusowego. Około pół godziny później stało tam już dobre ponad 100 osób z plecakami, torbami i walizkami, w zdecydowanej większości Polaków. Podjechał autobus… no właśnie… 1/3 długości zwykłego miejskiego autobusu znanego z ulic polskich miast. Scen dantejskich, które rozegrały się później opisywać nie będę. Grunt, że znaleźliśmy się w gronie szczęśliwców, którym udało się wsiąść i dojechać (co z tego, że na jednej nodze przygniecionej dodatkowo plecakiem) do Tbilisi.
Na miejscu, po dość długich poszukiwaniach odnaleźliśmy nasz hostel, zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy poznawać miasto oraz sprawdzać możliwości transportowe na kolejne dni. Pierwsza rzecz, która rzuciła się nam w oczy to remont. Wszędzie. Rusztowania, rozkopane ulice, wymieniane rury wodociągowe i kanalizacyjne. Ulicami opadającymi od katedry Sameba w kierunku Kury płynęły prawdziwe rwące potoki z rozmontowanych instalacji. Po chwilowym szoku zaczęliśmy dostrzegać także uroki otoczenia. Kościół Metekhi, synagoga, stare miasto, łaźnie tureckie urzekły mnie niemal od razu. Z urwistego brzegu Kury spoglądaliśmy na Twierdzę Narikala i trochę niepasujący do otoczenia nowy Most Pokoju, nazywany popularnie, ze względu na kształt „Always ultra”. Wszędzie coś się budowało. Na placu Europa robotnicy stawiali potężne metalowe konstrukcje, które mają stać się salą koncertową.
Mile zaskoczyła nas komunikacja miejska, a szczególnie metro, dzięki któremu szybko załatwiliśmy sprawę wizyt na dworcach i sprawdzenia możliwości dojazdu w góry oraz inne interesujące nas rejony, a także karta miejska, którą można doładować na dowolną ilość przejazdów.
Do późnego popołudnia kręciliśmy się po najstarszej części Tbilisi. Wyszliśmy do Twierdzy, przespacerowaliśmy się ścieżką po grzbiecie do pomnika Matki Gruzji, a kiedy upał stał się nie do wytrzymania wróciliśmy do hostelu. Zmęczenie długą podróżą, skwar i duchota spowodowały, że po zapoznaniu się z gruzińskimi specjalnościami, chaczapuri oraz winem, oczy same zaczęły się zamykać.