Dookoła Bałkanów (cz. 1) – Bośnia i Hercegowina

Autor: Anna Śliwa, Licencja: Copyright

Kiedy zaczął mi się rodzić w głowie pomysł pojechania na Bałkany część znajomych pytała złośliwie czy aby na pewno wiem co robię. Brat stwierdził, że może przywiozę mu w takim razie jakiegoś kałacha, bo tam niemalże leżą na ulicy. Na nic tłumaczenia, że tam jest już spokojnie, że nie ma niebezpieczeństwa, że znam ludzi, którzy tam byli i się wypowiadają w samych superlatywach. A kiedy już padło słowa, Albania, która też znalazła się w planie wyjazdu powiało grozą. Jednak już tak mam, że średnio się przejmuję takimi docinkami. Trzeba było tylko znaleźć 3 osoby, w tym kogoś z samochodem.
To akurat poszło bardzo szybko. Ekipa się zebrała, wszystko dogadane, ustalone. Termin wyjazdu 1 września. I wszystko było w najlepszym porządku do dnia przed wyjazdem, kiedy okazało się, że jedna z jadących osób dostała pracę, od zaraz. I do tego jeszcze na swoim wymarzonym stanowisku. I może nie byłoby w tym jeszcze zbyt wielkiej tragedii, gdyby nie fakt, że to żona kierowcy i współwłaścicielka samochodu. Przez kilka godzin losy wyjazdu wisiały na włosku ale w końcu ruszyliśmy.
W pierwszej kolejności do Zawadki Rymanowskiej, do naszej chałupy kołowej, gdzie odbywała się impreza kończąca sezon. Po drodze uświadomiliśmy sobie jeszcze, że z tego wszystkiego nie zabraliśmy namiotu. Drugi z planowanych wracał właśnie z inną ekipą z Bułgarii i mieliśmy wielką nadzieję, że uda nam się spotkać w Zawadce. Na szczęście plan się powiódł. Dodatkowo pożyczyliśmy od nich drugi namiot i niedzielę o poranku, kiedy cała reszta jeszcze smacznie spała ruszyliśmy w stronę przełęczy Dukielskiej.

W drodze do Mostaru

W drodze do Mostaru

Dzień upłynął nam pod znakiem długiej jazdy, znacznie szybszej niż się spodziewaliśmy. Przejechaliśmy przez Słowację, Węgry oraz północną część Chorwacji, gdzie przeżyliśmy prawdziwy najazd ludzi Wschodu i Zachodu spieszących z wakacji do domów. My na szczęście poruszaliśmy się w kierunku przeciwnym. Ale widok stacji benzynowych obstawionych samochodami, oraz pikników na każdym skrawku trawy robił wrażenie jakiegoś wielkiego eksodusu.
I w ten oto sposób późnym popołudniem stanęliśmy na granicy bośniackiej, na północ od Banja Luki. Kontrola nadspodziewanie sprawna i wjechaliśmy. Tu jednak pojawił się pierwszy problem. Wymiana pieniędzy. Niedziela, popołudniu, żadnego kantoru albo jakiegokolwiek miejsca gdzie można by zakupić lokalną walutę. A bak pusty. W końcu po wielu wysiłkach udało się nam wymienić kasę na lewo, u człowieka sprzedającego ubezpieczenia drogowe. I okazało się to dobrym posunięciem gdyż na stacji, euro nie przyjmowano. Chociaż w Bośni i Hercegowinie dość powszechne jest płacenie w europejskiej walucie. Tutejsza marka ma stały kurs wymiany i nie ma z tym większego problemu. No chyba, że w niedzielne popołudnie.
Naszym celem było tego dnia dotarcie w okolice miasta Jajce, a konkretnie nad jezioro Plivsko, gdzie znajduje się kemping. Nasłuchaliśmy się wcześniej całkiem sporo o bośniackiej policji, która zatrzymuje wszystkich i wszędzie, a najchętniej zagranicznych kierowców, więc początkowo podróż przebiegała bardzo spokojnie. Za Banja Luką teren zrobił się coraz bardziej górzysty a my powoli wjeżdżaliśmy w kanion rzeki Vrbas. Nie spodziewaliśmy się jednak, że jest tak piękny. Droga wiedzie tam nad samym brzegiem rzeki, na wysokiej półce skalnej. Wije się tysiące zakrętów, a widoki zapierają dech w piersiach. Na kemping dotarliśmy już po ciemku.

Jajce

Jajce

Następny dzień rozpoczęliśmy od poszukiwania słynnych młynków wodnych znajdujących się na połączeniu jezior Plivsko Wielkie i Małe. Okazało się, że znajdują się zaledwie 300 metrów od naszego noclegu. Niewielkie domki, spod których spływają kaskady wody robią bardzo sielskie wrażenie. Po krótkim spacerze nad jeziorem ruszyliśmy do Jajce. Miasto, któremu przewodniki nie poświęcają zbyt wiele uwagi zachwyciło nas wodospadem w samym centrum oraz malowniczą zabudową, z charakterystycznymi bośniackimi domami muzułmańskimi – kucami. Szwendaliśmy się po uliczkach i cytadeli przez kilka godzin ale w końcu trzeba było ruszyć dalej. Od razu też podjęliśmy decyzję, że dalej niż do Sarajewa się tego dnia nie wybieramy.

Młynki wodne nad jeziorem Plivsko

Młynki wodne nad jeziorem Plivsko

O autorze
blank Anna Śliwa
Pochodzi z gór ale tak naprawdę zaczęła się nimi interesować gdy przeprowadziła się do Lublina. Dziś nie wyobraża sobie wakacji bez wędrówek z plecakiem. Poza tym jeździ dużo po Polsce i Europie (a ostatnio wypuszcza się nawet poza jej granice) zarówno zawodowo jako pilot i przewodnik górski jak i hobbystycznie. Interesują ja pogranicza kultur i ich wzajemne przenikanie. Zimowe wieczory spędza z dobrym kryminałem w ręce albo brzdąkając na ukochanej gitarze.

Zobacz też